DOOKOŁA TATR
8 czerwca 2006r wstałem wcześnie. Budzik zadzwonił o godzinie 4:00, jednak z łóżka zwlokłem się po 20 minutach. Spakowałem się, zjadłem śniadanie i wyruszyłem w trasę. Wiodła ona w początkowej części "Zakopianką" aż do Poronina. Na szczęście
ruch samochodów był znikomy. W Myślenicach, gdzie szosa zwęża się, postanowiłem pojechać drugą stroną Raby. Według obietnic kolegów, aż do Pcimia miał prowadzić asfaltowy, mało ruchliwy odcinek. Po kilku kilmetrach podjazdu asfalt jednak się skończył... Zły na siebie zawróciłem i pokornie wróciłem na "Zakopiankę". Opuściłem ją dopiero w Stróży, skąd znałem objazd do Pcimia drugim brzegiem rzeki. Dalsza droga przebiegła bez niespodzianek. W Poroninie skręciłem w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej. Po długim podjeżdzie, ze szczytu wzniesienia zobaczyłem Tatry w całej okazałości. Rozmiar pasma górskiego onieśmielił mnie. Zacząłem wątpić w powodzenie wyprawy. Konsekwentnie jednak zjechałem do przejścia granicznego w Łysej Polanie. Granicę przekroczyłem około godziny 11:10. Do miejscowości Źdiar doprowadziły mnie dwa krótkie podjazdy. Dalsza część trasy do Tatrzańskiej Kotliny to przyjemny zjazd, który pomimo nachylenia asfaltu nie pozwalał zapomnieć o pedałowaniu. Znad drzew wyłoniły się pierwsze ośnierzone szczyty gór. W Tatrzańskiej Kotlinie czekał mnie ostry skręt w prawo. Zaczął się podjazd w kierunku Starego Smokowca. Niezbyt duże nachylenie pozwalało na jazdę równym tempem. Znad powalonych wiatrołomem drzew wyłoniły się błyszczące w słońcu szzcyty Łomnicy i Sławkowskiego. Za Smokowcem we nznaki zaczął dawać się wiatr. Jego dziwne zawirowania powodowały, że niektóre podjazdy pokonywałem bez wysiłku na blacie, innym razem musiałem silnie dokręcać na zjazdach, żeby się nie zatrzymać.Ślicznie położona droga, "przyklejona" jednym poboczem do górskiego stoku, prowadziła wzdłuż linii Elektryczki (czegoś w rodzaju tramwaju kursującego między kilkoma miejscowościami), co dawało bardzo ciekawe efekty wizualne. Nad barierką drugiego pobocza podziwiałem widoki na Słowacki Raj. Niestety wspomniane wcześniej wiatrołomy nieco psuły widoki (Słowacy pracują zresztą nad usunięciem skutków wiatru - kilkukrotnie widziałem po drodze drwali ładujących bale na ciężarówki). Za Śtrbskim Plesem zaczął się łagodny zjazd, który ciągnął się nieprzerwanie przez 30 km
aż do Liptowskiego Hradoka. Po 14 km zjazdu oddaliłem się od Tatr. Zaczęły otaczać mnie łąki i pola uprawne, góry majaczyły jedynie w oddali. Z Liptowskiego Hradoka do Liptowskiego Mikulasza jechałem główną, ruchliwą drogą. W centrum Mikulasza wyjąłem mapę, by sprawdzić jakich drogowskazów mam wypatrywać. Od razu zatrzymało się przy mnie dwóch rowerzystów, którzy chętnie objaśnili dalszą drogę. Na otwartych przestrzeniach za miastem wiatr zaczął dawać się mocno we znaki. Zawirowania ustały, podmuch skierowany był prosto w twarz. Usiadłem na chwilę, by coś zjeść i rozprostować plecy. Kiedy wstawałem minął mnie jakiś rowerzysta. Jadąc w pewnym odstępie za nim, zauważyłem, że co jakiś czas ogląda się i na mnie patrzy. Minąłem go na podjeździe, bez żadnych ambicji wyścigowych. On chyba tak to odebrał, gdyż za plecami usłyszałem chrzęst mielonego łańcucha przeżucającego pod obciążeniemi i rytmiczne sapanie. Na szczycie wstałem z siodła, żeby dać odetchnąć plecom i puściłem się luzem w dół. Wtedy znowu usłyszałem chrzęst łańcucha i kolarz minął mnie w szalonym pędzie i trwale wyrysowaną satysfakcją na twarzy. Po chwili oglądając się triumfalnie skręcił w boczną drogę... Zaczął się łagodny, ale konsekwentny podjazd. Po 5 km, po ostrym lewym zakręcie, nachylenie wzrosło. Przez kolejne 10 km
wspinałem się stromymi serpentynami. W tym czasie z przeciwka minęło mnie kilka grup szosowców patrzących na mnie z wyrazem litości na twarzach (kiedy przeanalizowałem pokonywaną trasę, zrozumiałem czemu wszyscy moi znajomi pętlę robili w przeciwnym kierunku niż ja).
Po kolejnych dwóch, o wiele krótszych na szczęście podjazdach i minięciu kopalni odkrywkowej dojechałem do Zubereca. Łagodnym i krótkim zjazdem dojechałem do głównej szosy prowadzącej do Dolnego Kubina. Stamtąd pozostało już tylko kilka kilometrów do granicy. Celnik nakazujący przekroczenie granicy, tylko z przyzwyczajenia chyba zapytał "skąd jedziesz?". Po mojej odpowiedzi kazał się zatrzymać i okazać paszport. Po kilku chwilach wpatrywania się z niedowierzaniem w monitor oddał dokument, półgłosem życząc szerokiej drogi. Jeszcze w Chyżnym zatrzymałem się na najdłuższy postój tego wyjazdu. Niestety zamówione w barze "podwójne ruskie"
wymagały czasu... Drogę do Rabki pokonałem dość szybko. Od razu w oczy rzuciła mi się
ogromna różnica między naszymi drogami, a naszych sąsiadów. Na Słowacji, wszędzie gdzie byłem, afsalt był idealnie gładki (tak, że nie bałem się rozpędzać na zjazdach) a ruch kołowy znikomy. Polska przywitała mnie dziurami i pędzącymi ciężarówkami, od których zdążyłem przez te 7,5 godziny odwyknąć. Odcinek "Zakopianki" obejmujący podjazd do Naprawy i zjazd do Lubnia udało mi się pokonać
przy zapadającym zmroku. Na szczęście nie było konieczne użycie lampki, która i tak nie zapewniała odpowiedniego poziomu światła. Z Lubnia aż do Krakowa jechałem praktycznie "na czuja", oślepiany reflektorami samochodów jadących z naprzeciwka. Dopiero latarnie Krakowa pozwoliły nieco odpocząć moim zmęczonym oczom. Tuż przed północą stanąłem w progu domu - zmęczony ale szczęśliwy!