Był to mój pierwszy wyjazd z sakwami. Przygotowania do niego były długie z dwóch powodów: jako uczeń dysponowałem ograniczonymi finansami a wśród moich znajomych nikt nie chciał „tłuc się objuczonym rowerem po asfalcie”. Po ogólnym zaplanowaniu trasy (z uwzględnieniem jak największej ilości noclegów u znajomych :-)) zacząłem kompletować sprzęt. Zaczynałem od zera – miałem jedynie stary, wątpliwej nośności bagażnik, używane wcześniej slicki i starą, za dużą do jazdy w terenie ramę 20,5”. Po przekładce osprzętu oparłem się w zadumie o zamontowany już bagażnik, który natychmiast się wygiął. W efekcie tego został zamontowany do przodu, gdyż sakwy z założenia miały być tam lżejsze, a na Low-ridera i tak nie było mnie stać. Sakwy tylne, trzykomorowe kupiłem od znajomego za śmiesznie niską cenę – dopiero w czasie podróży zrozumiałem czemu tak ochoczo się ich pozbył... System mocowania – z pozoru prosty – dawał możliwość ich zamontowania jedynie gdy były puste! Przednie torby zakupiłem w komisie sportowym za równowartość czterech bochenków chleba. Zamocowanie ich u dołu wymagało odkręcenia bagażnika, ponadto były bardzo wiekowe i ważyły bardzo dużo. Jak się okazało usztywnione w tylnej części na całej powierzchni były blachą stalową grubości ok. 3mm! Jedynym namiotem jakim dysponowałem była chińska, jednopowłokowa dwójka. Ważyła bardzo mało ale ciężko było w środku zmieścić się dwóm osobom nie mówiąc o sakwach.... Miesiąc przed planowanym wyjazdem chęć uczestnictwa w nim zgłosił mój dobry kolega – Tomek (znany także jako Maruda lub Majonez ). Ze względu na finanse Tomek kupił tylko tylne sakwy. W chwili gdy ukończyłem przygotowania sprzętowe i skład osobowy był pewny zaplanowałem dokładny harmonogram wyjazdu – miejsca noclegowe, postoje, przerwy na posiłki w określonych miejscach itp. Już na samym początku kilkustronicowa rozpiska wylądowała w przydrożnym śmietniku. Choć dobrze wiedzieliśmy jak rozłożyć siły na górzystych terenach pierwszego dnia, wykonaliśmy niewiele ponad 50% planu. Do Myślenic (30km) jechaliśmy w ogromnym skwarze ponad 4 godziny łatając po drodze czterokrotnie tomkową tylną dętkę. Zmęczeni tym psychicznie udaliśmy się na obiad do baru mlecznego. Był to jeden z najobfitszych obiadów w moim życiu – za każdym razem gdy prosiliśmy kelnerkę o kolejną porcję pytała czy ta będzie już na wynos. Noc mieliśmy spędzić u znajomych w Nowym Sączu. Udało się dojechać tylko do Lubomierza gdzie w jednym z gospodarstw pozwolono nam rozbić namiot i schować rowery do stodoły. Drugi dzień rozpoczął się łagodnym zjazdem do Zabrzeża. Mając na uwadze umówione noclegi chcieliśmy odrobić jak najwięcej strat. Nie oszczędzaliśmy się na podjazdach, na zjazdach staraliśmy się zapomnieć o hamulcach, zatrzymywaliśmy się możliwie rzadko. Kiedy Tomek złapał gumę – oczywiście z tyłu - przyjrzeliśmy się dokładnie co mogło być przyczyną ciążącego nad nami fatum. Sądziliśmy dotychczas, że jest to kwestia łatek, więc założyliśmy przed Myślenicami nową gumę – okazało się, że zbyt delikatna opaska na obręcz pod wpływem większego niż zwykle ciężaru rozcinała dętki. Postanowiliśmy dotrzeć do zaplanowanego noclegu w Jedliczu. Mieliśmy w perspektywie domową kolację, kąpiel i noc w łóżku. Kosztem obtarć od siodeł (cały czas jechaliśmy w upale) udało się! Trzeci dzień zaczęliśmy od pomylenia trasy. Zamiast z Krosna najkrótszą drogą przez Lutczę skierować się na Rzeszów odbiliśmy na Strzyżów. Zanim zdążyliśmy się zorientować byliśmy już przed Wiśniową więc nie było sensu zawracać. Nie wiem czy ta pomyłka nie wyszła nam na dobre, gdyż jechaliśmy cały czas wzdłuż rzeki Wisłok - bez znaczących przewyższeń. W Rzeszowie, w barze mlecznym niedaleko dworca PKP zjedliśmy obiad. Podstawowym () naszym pożywieniem były pierogi ruskie, zawsze w podwójnej ilości a czasem i to nie wystarczało... Dalej ruszyliśmy główną szosą w kierunku Stalowej Woli. Asfalt był gładki, pobocze szerokie jednak ruch, hałas i spaliny nie przypadły nam do gustu. W Sokołowie Małopolskim odbiliśmy na boczną drogę. Zaczynało szarzeć, a my nie mieliśmy pomysłu na nocleg. Jechaliśmy pośród lasów ale biwak „na dziko” napawał nas strachem. W niewielkiej wiosce zapytaliśmy o kemping. Nie liczyliśmy na wiele, gdyż na naszej mapie nie było zaznaczonego nic w promieniu 30 km. Ku naszemu zdumieniu zapytany skierował nas na zagospodarowane pole namiotowe znajdujące się w odległości kilometra. Recepcjonista pozwolił nam schować rowery w zamkniętym pomieszczeniu hydroforni więc czekała nas spokojna noc. Dzień czwarty zmuszeni byliśmy zacząć od objazdu. Na trasie Sokołów Małopolski – Leżajsk, którą chcieliśmy jechać odbywał się wyścig kolarski i droga została zamknięta dla ruchu. Leśnymi, dziurawymi duktami, na azymut dotarliśmy do Giedlarowej, skąd do Leżajska było niedaleko, w dodatku dobrym asfaltem. Przed nami rozciągało się urokliwe Roztocze więc zdecydowaliśmy o zwolnieniu tempa. Pedałując przez Tarnogród do Biłgoraja chłonęliśmy zapach mieszanego lasu i suchej, piaszczystej ściółki pełną piersią. Za Majdanem Gromadzkim na obrzeżach Puszczy Solskiej postanowiliśmy zatrzymać się na posiłek. Menu naszych sakw oferowało spagetti z sosem i kanapki. Na denaturatowym kocherze zaczęliśmy gotować wodę. Tuż przed wrzeniem kocher zgasł – skończyło się paliwo. Chcąc je uzupełnić poparzyłem sobie nogę nad kolanem – na szczęście lycrowe spodenki były na tyle krótkie, że nie zajęły się ogniem i nie wtopiły się w skórę. Najbliższa placówka pogotowia ratunkowego znajdowała się w Biłgoraju. Lekarz po zrobieniu opatrunku zalecił dobre warunki sanitarne i codzienne okłady specjalną maścią antybiotykową dostępną tylko w placówkach medycznych. Zasugerował też – ze względu na pot i kurz – czasowego zaprzestania jazdy. Wymusiłem na Tomku dwudziestokilometrowy dojazd do Zwierzyńca. Wynajęliśmy domek na tamtejszym kempingu na zalecany przez doktora tydzień. W trakcie tego tygodnia Tomek jeździł po okolicy rowerem, ja starałem się oszczędzać pozwalając sobie jedynie na spacery z Kasią (moją dziewczyną, która zaniepokojona moim stanem po prostu wsiadła w pociąg i przyjechała). Po trzech dniach odważyłem się wsiąść na rower. Po krótkiej przejażdżce z nogą wszystko było w porządku. Następnego dnia eksperyment powtórzyłem na nieco dłuższej wycieczce z takim samym efektem. Bąble na nodze całkiem sklęsły więc pełni zapału postanowiliśmy odczekać jeszcze dwa dni i wypoczęci ruszać dalej. Jechało się świetnie, kilometry same uciekały spod kół. Nawet nie wiedzieliśmy kiedy na liczniku pojawiło się 100km. W tempie ekspresowym dotarliśmy do Lublina. Od Kasi mieliśmy adres jej koleżanki, u której mieliśmy nocować. Okazało się że we wskazanym miejscu nikt taki nie mieszkał, numer telefonu też okazał się zły. Zaczęliśmy myśleć o alternatywie, zwłaszcza, że robiło się późno. W drodze do informacji turystycznej zatrzymaliśmy się pod zamkiem. Rozwinąłem bandaż. Bąble odnowiły się, na dodatek zaczęły pękać. Nie było wyjścia – potrzebna była dłuższa przerwa w jeździe. Na dworcu PKP dowiedzieliśmy się że do Krakowa nie ma o tej godzinie żadnego bezpośredniego połączenia. Zaproponowano nam podróż z przesiadką i godzinnym czekaniem (4 rano) w Katowicach. W pociągu był zaduch i tłok więc gdy tylko dojechaliśmy do Olkusza obudziłem Tomka, pobiegliśmy do wagonu bagażowego i odebraliśmy rowery. Nocą w chłodzie jechało się przyjemnie, noga nie doskwierała. Niedaleko Ojcowskiego Parku Narodowego zatrzymaliśmy się by oglądnąć wschód słońca. Nad ranem, nie zataczając całej pętli zakończyliśmy naszą podróż bogatsi o nowe doświadczenia pozwalające lepiej przygotować się do następnych wyjazdów.