Copyright Marcin Ch. © 2006 Design by JAsko zalecana rozdzielczość: 1024 x 768

 

 

 

  • DZIEŃ 1

    TRASA:
    Suwałki – Cmentarzysko Jaćwingów – Jeleniewo – Udziejek – Mierkinie – Hańcza – Kolonia Przerośl

Po całonocnej podróży samochodem szczęśliwie dojechaliśmy do Suwałk. Po szybkim rekonesansie znaleźliśmy stosunkowo tani parking strzeżony (hotel Dom Nauczyciela 80zł/miesiąc) dla naszego autka, zdjęliśmy i objuczyliśmy rowery i... w drogę! Wyjazdu z Suwałk nie pokręciliśmy ale jedyną znaną nam trasą nadłożyliśmy jakieś 5 km. Do Cmentarzyska Jaćwingów dojechaliśmy bez problemów – główną szosą w kierunku przejścia granicznego w Budzisku. Na szczęście odcinek ten był krótki – jazda wśród pędzących TIRów nie należy do przyjemnych. Skręcając w boczną dróżkę po raz pierwszy poczuliśmy woń lasu, ciszę, spokój i piach pod kołami. Nie dawał się on we znaki więc do Jeleniewa postanowiliśmy jechać szlakiem turystycznym - szeroka droga gruntowa aż zachęcała. Za Jeleniewem zaczyna się Suwalski Park Krajobrazowy – chcąc go zwiedzić zdecydowaliśmy się na dalszą jazdę szlakami. Wokół jez. Szurpiły wiodła wyboista ale twarda gruntówka. Po okrążeniu jeziora szlak wiódł w kierunku Smolników. Podążyliśmy za nim i zaczęła się nasza walka z przyrodą. Wąska ścieżka zawalona była co krok drzewami ściętymi przez bobry a po pewnym czasie całkiem zniknęła . Wraz z nią skończył się szlak. Na kompas przez miedzę dotarliśmy do drogi w okolicy wsi Udziejek. Zaopatrzyliśmy się w wodę ze studni w jednym z gospodarstw i po krótkiej rozmowie z miłym starszym panem ruszyliśmy dalej. Ruszyliśmy to dobre określenie, gdyż nasze rowery zapadały się w piachu po obręcze. Lekkim zjazdem dotarliśmy do kolejnej wsi gdzie naszym oczom ukazał się asfalt. Ku naszemu rozczarowaniu zapytana o drogę mieszkanka wskazała kierunek, w którym asfaltu zostało nam jakieś 300m... Spotkany chwilę później samotny sakwiarz potwierdził nasze obawy co do jakości nawierzchni jaka na nas czekała. Choć to śmieszne pogoda była „wymarzona”: skwar lał się z nieba wysysając z nas siły . Każdy kontakt z podłożem podnosił tumany kurzu wdzierającego się do nosa i ust. Jeszcze tego nie wiedząc zbliżaliśmy się do podjazdu przypominającego te w Beskidach (a Kasia łudziła się że tam jest płasko). Chcąc nie chcąc trzeba było zejść i pchać. Na domiar szczęścia przy takim tempie poruszania dopadły nas całe chmary komarów. Błądząc szlakami turystycznymi, których nie mieliśmy na mapie straciliśmy orientację. Na kompas dotarliśmy do Smolników gdzie ujrzeliśmy szeroką, twardą gruntówkę. Na szczęście! Zmęczeni, głodni przejechaliśmy nią kilka kilometrów by na posiłek zatrzymać się nad jez. Hańcza. Po jedzeniu nasze morale znacznie wzrosło i na koniec dnia połknęliśmy jeszcze trochę – głównie asfaltowych –kilometrów dojeżdżając w okolice wsi Kolonia Przerośl gdzie postanowiliśmy zanocować. Żeby sielanka nie trwała za długo przyszło nam spać w rzadkim, liściastym lesie pełnym pokrzyw, niedaleko siedzib ludzkich. Na domiar złego okazało się, że licznik się zbuntował i wyzerował wskazania tego dnia... Na szczęście do jeziora były „dwa kroki” więc mogliśmy się wykąpać!

  • DZIEŃ 2

    TRASA:
    Kolonia Przerośl – Stańczyki – Żytkiejmy – Wiżajny – Szypliszki – Budzisko ( PL/LT ) – Salaperaugis

Poranne słonko dość wcześnie kazało nam wstać. Po zwinięciu obozowiska przyszło nam stoczyć bój z pokrzywami zagradzającymi ścieżkę do jeziora. Wydostaliśmy się na asfalt i obraliśmy kurs na słynne poniemieckie wiadukty kolejowe w Stańczykach. Aby móc je podziwiać musieliśmy zboczyć trochę z trasy, ale zapewniam, że warto było nadłożyć te parę kilometrów. Dalsza część trasy przebiegała obrzeżami Puszczy Romnickiej aż do Żytkiejmów, gdzie zobaczyliśmy kolejną budowlę nieczynnej lini kolejowej – wiadukt z nasypem i placyk na którym była kiedyś zwrotnica lub stacja. W pobliskich Lenkupiach zaciekawił nas stary drewniany budynek z czerwoną tabliczką – jak się okazało nieczynna już remiza straży pożarnej. W doskonałych humorach dojechaliśmy do miejsca gdzie stykają się granice Polski, Litwy i Rosji. Niestety granicy nie mogliśmy tam przekroczyć ale poczuliśmy prawdziwą bliskość Litwy. Droga falowała w górę i w dół – na szczęście dziś postanowiliśmy nie zbaczać z asfaltu więc podjazdy nie sprawiały problemów. Widoki jakie dane było nam podziwiać na szczytach wzniesień przy bezchmurnej, bezwietrznej pogodzie długo zostaną w pamięci: soczysta zieleń traw, gdzieniegdzie błyszcząca tafla wody, pojedyncze drzewa i całe skupiska krzewów, pasące się zwierzęta... Krajobraz z bajki! W Kamionce wdrapaliśmy się nawet na wieżę widokową by przez chwilę po prostu postać i oglądnąć otaczającą nas okolice z góry. Niedługo później zatrzymaliśmy się na posiłek. Chcieliśmy uniknąć jedzenia przy głównej drodze Suwałki – Budzisko do której nieuchronnie zbliżaliśmy się. Niestety naraziliśmy się na atak wygłodniałych komarów - cóż, zawsze coś kosztem czegoś. Odcinek do Budziska to nic przyjemnego: dużo aut, przydrożne rudery z szyldami „BAR 24h” i koleiny w jezdni. Na przejściu granicznym szybka wymiana pieniędzy, króciutka odprawa i jesteśmy na Litwie. Jedziemy tą samą główną szosą co w Polsce starając się znaleźć odbitkę na Mockai. Zdajemy sobie sprawę że może tam prowadzić droga szutrowa, lecz wszystkie nasze próby zlokalizowania jej kończą się na czyimś podwórku, raz nawet w kopalni odkrywkowej. Nie jesteśmy w stanie porozumieć się z tubylcami w kwestii drogi, nie udaje się również zdobycie wody do picia. Nadchodzi wieczór. Udajemy się na stację benzynową gdzie za odpowiednią opłatą dostajemy klucz do toalety. Sanitariat jest w takim stanie że zastanawiam się czy w ogóle nabierać wodę – wyjścia jednak nie ma. Uprzedzam Kasię o konieczności przegotowania całej wody jaką mamy i trochę podminowani ruszamy w kierunku widzianego z szosy lasu. Dojeżdżamy do niego plątaniną szutrówek i szukamy dogodnego miejsca na biwak. Nie jest to trudne jak się okazuje – jedyne co zaprząta nam głowę to ewentualność nocnej wizyty pograniczników. Nie wiemy czy już wyjechaliśmy ze strefy przygranicznej a obyczajów tutejszych władz też nie znamy... Dodając do tego fakt że to nasza pierwsza wizyta w krajach byłego ZSRR (a trochę się na ich temat nasłuchaliśmy przed wyjazdem od „życzliwych”) kładziemy się spać z duszą na ramieniu...

  • DZIEŃ 3

    TRASA:
    Salaperaugis – Kalvarija – Naujiena – Simnas – Aleknonys – Śventragis

W nocy obudził nas szum. Zbliżał się powoli do namiotu. W półśnie próbowałem przypomnieć sobie w której sakwie jest klucz francuski (z rzeczy które zabraliśmy najlepiej był przystosowany do działań zaczepno-obronnych). Minęły może 2 minuty i przez namiot przewaliła się ściana wody. Odruchowo sięgnąłem po latarkę i zlustrowałem tropik. Na szczęście wszystko było OK choć stelaż jęknął pod naporem wody. Ulewa nie ustępowała do rana więc nie spieszyliśmy się z pobudką. Około 11 troszkę się uspokoiło więc przełknęliśmy szybkie śniadanie i wygramoliliśmy się na z namiotu. Po wyjechaniu z lasu okazało się na nasze szczęście że krople spadające z drzew potęgowały wrażenie silnego deszczu. W mżawce dojechaliśmy główną drogą do Kalvariji. Oczom naszym ukazały się stare, brudne bloki z odpadającym tynkiem, w połowie mieszkań okna były powybijane, na błotnistych podwórzach między wrakami aut porozciągane były sznury do bielizny – obraz nędzy i rozpaczy! Zatrzymaliśmy się na moment by zerknąć na mapę i od razu zwróciliśmy na siebie uwagę miejscowych –zaczęli coś krzyczeć, wymachiwać rękami i raczej nie brzmiało to jak pozdrowienia... Czym prędzej oddaliliśmy się stamtąd bez żadnego zdjęcia – prawdę mówiąc bałem się wyciągnąć aparat. Nie dlatego że mi go ktoś ukradnie. Nie chciałem rozjuszyć tubylców tym że przyjeżdżam i fotografuję ich biedę... Droga w kierunku Brukai – choć to tylko 8 km dłużyła się bardzo za sprawą monotonnego krajobrazu i ciężkich chmur wiszących nad nami. Chcieliśmy jak najszybciej zostawić za sobą bezkresne pola poprzecinane liniami wysokiego napięcia ciągnące się wzdłuż szosy. Pierwszą rzeczą która wyrwała nas z letargu był mały drewniany kościółek koło Brukai. Był niestety zamknięty, więc oglądnęliśmy go tylko z zewnątrz. Z etapu do Krosnej zapamiętaliśmy mokry asfalt, przydrożny krzyż, gdzieniegdzie zniszczony dom. Wierzyć się nie chciało, że w Europie ludzie żyją w takiej biedzie. W Krosnej po raz pierwszy odwiedziliśmy sklep. Mimo prób porozumienia się po polsku i angielsku towar wybierałem na migi. Efektem tego był zakup popularnej chyba na całej Litwie wody mineralnej z cyrylicą na nakrętce i etykiecie. Jak się później okazało jej smak i zapach przypominał zgniłe jaja – nawet po przegotowaniu. Z zakupem smacznej wody mineralnej w ogóle mieliśmy problem przez cały wyjazd. Można ją znaleźć na niektórych stacjach benzynowych - w odpowiedniej cenie oczywiście. Po zwiedzeniu kościoła chcieliśmy ruszać dalej, musieliśmy jednak przeczekać deszcz na przystanku autobusowym. Po godzinie razem z ustępującymi opadami przejaśniło się niebo. Do końca dnia nie spadła już ani kropla. Do Simnas dojechaliśmy okrążając jezioro nad którym to miasteczko leży. W nim samym zobaczyliśmy kościół i odbiliśmy na boczną drogę w kierunku Aleknonys. Droga była całkiem pusta, krzyże przy drodze zadbane, na horyzoncie pojawiły się lasy, szarobure pola ustąpiły miejsca soczyście zielonej trawie – Litwa zaczęła nabierać kolorów w naszych oczach. Od Aleknonys jechaliśmy wzdłuż granicy parku Źuvinto (jezioro porośnięte na brzegu lasem) -- widok zupełnie inny niż ten który oglądaliśmy przez ostatnie godziny. Zwolniliśmy jeszcze nie za szybkie tempo i tak dotoczyliśmy się do Gudeliai. Ogarnęło nas dziwne zmęczenie, choć w nogach za wielu kilometrów nie było. Postanowiliśmy rozglądnąć się za miejscem na nocleg choś było jeszcze jasno. Udało się je znaleźć w okolicy miejscowości Śwentragis – niezbyt daleko od domostw ale w miejscu dość niedostępnym.

  • DZIEŃ 4

    TRASA:
    Śventragis – Igliauka – Ingavangis – Iślauźas – Kaunas

Pierwszym naszym celem w dniu dzisiejszym był sklep. Znaleźliśmy go bez trudu w Śventragis. Nie wyglądał on jak sklep w Krosnej – nie było żadnej witryny ani wystawy, miejsca w których kiedyś były okna zajmowały obecnie otynkowane cegły. Światło do środka dostawało się jedynie wąskimi oszklonymi otworami pod sufitem. W środku panował półmrok, zapalona była co druga lampa. I tym razem próba rozmowy ze sprzedawcą nie powiodła się – zakupy zrobiliśmy znów na migi. Żeby choć na chwilę zabić smak naszej cudownej wody mineralnej (której notabene mieliśmy jeszcze całą butelkę) kupiliśmy sok owocowy. Nie spodziewaliśmy się rarytasów i byliśmy miło zaskoczeni jego smakiem. Pod sklepem nie zabawiliśmy długo, gdyż nie mogliśmy doczekać się naszej pierwszej litewskiej szutrówki. Dzieliło nas od niej zaledwie parę kilometrów więc tym bardziej ochoczo wskoczyliśmy na rowery. I nie zawiedliśmy się! Szeroka, twarda droga wśród lasów i łąk, gdzieniegdzie pojedyncze domostwa a przy każdym z nich przystanek autobusowy z ławeczką i koszem na śmieci. Na jednym z takich przystanków przyszło nam przeczekać przelotny deszcz. Po nim nasze rowery przestały wznosić kurz z drogi – choć miało to swój urok na dłuższą metę byłoby uciążliwe. Asfalt zaczął się na krótko przed Klebiśkis by skończyć się zaraz za miejscowością. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu w którym kupiliśmy jogurt – ładnie zapakowany z dużymi kawałkami owoców aż prosił by go zjeść. Niestety w smaku przypominał mąkę. Później zresztą podobną przygodę mieliśmy z wafelkami – krajanką. Wyglądała świetnie - czar prysł po spróbowaniu. Szutrową lekko pagórkowatą drogą jechaliśmy w kierunku Iślauźas mijając po drodze raczej małe wioski. W samym miasteczku naszą uwagę zwrócił kościół górujący nad innymi budynkami i cmentarz położony przy nim. Z mapy wynikało, że powinniśmy przeciąć główną szosę , wjechać na szutrówkę, a tą z kolei po 1,5 km dojechać do drugorzędnej drogi prowadzącej do Kowna. Ku naszemu zdziwieniu skrzyżowanie wyglądało dokładnie jak na mapie. Zadowoleni ruszyliśmy pod górę szutrową drogą, która po ponad kilometrze doprowadziła nas na czyjeś podwórko. A stamtąd jak na dłoni widać było właściwą drogę biegnącą równolegle w odległości 300m. Co gorsze nie sposób było się do niej dostać na skróty, musieliśmy cofnąć się do miasteczka... Po dotarciu do asfaltu na Kowno zaczęliśmy zmagać się z wiatrem wiejącym w twarz. Przed Kownem zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek połączony z posiłkiem. Do centrum trafiliśmy bez problemu. Była godz 17:50 więc szybko musieliśmy znaleźć Informację Turystyczną. Mapa okazała się pomocna i minutę przed zamknięciem stanąłem przed biurkiem młodej litwinki mówiącej na szczęście dobrze po angielsku. Nocleg w satysfakcjonującej nas kwocie znalazł się szybko, z rowerami również nie było problemu. Wspominam o tym dlatego, że spaliśmy w hotelu przy głównym deptaku Kowna, a kosztowało nas to ok. 80zł za dwie osoby i dwa zamknięte, pilnowane rowery. Widok z pokoju był co prawda na dziedziniec i zaplecze hotelowej restauracji ale zawsze to hotel... Resztę popołudnia spędziliśmy bez rowerów na zwiedzaniu starówki i kosztowaniu specjałów litewskiej kuchni.

  • DZIEŃ 5

    TRASA:
    Kaunas – Neveronys – Pravieniśkis – Rumśiśkes – Dovainonys

Korzystając z dobrego zaopatrzenia sklepów zrobiliśmy większe zakupy. Następnie zwiedziliśmy Muzeum Diabła zajmujące trzy piętra sporej kamienicy – ponoć jedyne w Europie, chociaż kustosz poinformował nas że podobne powstaje koło Warszawy! Tak na marginesie muzeum było pierwszym miejscem gdzie mogliśmy porozmawiać po polsku. Następnym zabytkiem który odwiedziliśmy był klasztor pokamedulski (ponoć bliźniaczy do tego z krakowskich Bielan) położony na obrzeżach miasta nad samym „Kownieńskim Morzem” – wielkim zalewem na Niemnie. Po wojnie został tam urządzony szpital psychiatryczny a teraz zamieszkują go siostry zakonne. W okolicy Kowna chcieliśmy zwiedzić jeszcze wielki skansen położony niedaleko miejscowości Rumśiśkis. Dojazd do niego jest bardzo prosty: około 30 km autostradą w kierunku Wilna. Droga alternatywna wiedzie dookoła całego zalewu (nadrobić trzeba ok. 60 km). Po wnikliwym przestudiowaniu mapy znaleźliśmy jeszcze jedną możliwość: z miejscowości Ramućiai (ok. 3 km na północ od Kowna) wiodła wzdłuż linii kolejowej szutrowa droga do Neveronys a stamtąd piaszczysty dukt do Pravieniśkis. Nie byliśmy do końca przekonani czy rozsądne jest pchanie się z 40 kilowymi rowerami na piach ale wyjścia specjalnie nie było – musieliśmy zaryzykować. Przed Ramućiai złapał nas przelotny ale dość silny deszcz, na szczęście udało nam się schować pod dachem wagi dla ciężarówek i przeczekać. Do Neveronys trafiliśmy bez kłopotu za to w samym miasteczku wjazdu na drogę piaskową szukaliśmy ok. 40 minut. Zapytani ludzie najpierw łapali się za głowy - co dobrze nie rokowało - a później próbowali przekazać nam swoje wskazówki na temat dalszej drogi. Niestety mogliśmy tylko domyślać się kierunku z ruchu ich rąk. Piasek którym przyszło jechać okazał się być w większości twardy i ubity. Może to za sprawą krótkich ale częstych opadów w ostatnich dniach, może po prostu jeździ tamtędy wystarczająco dużo aut... Przez całe 20 km tego leśnego wijącego się miejscami wśród mokradeł duktu nie spotkaliśmy jednak żadnego pojazdu. I całe szczęście, gdyż między innymi dlatego uważamy ten odcinek za jeden z najfajniejszych jaki pokonaliśmy na Litwie. W Pravieniśkis zaczął się asfalt którym dojechaliśmy aż do skansenu. „Liaudies Buities Muziejus” zaskoczył nas swoją wielkością. Na ogromnym pagórkowatym obszarze porośniętym częściowo lasem, częściowo łąką, położona została asfaltowa pętla długości ok. 8 km. Jadąc nią zwiedzało się kolejne skupiska chat i innych budynków jak kościoły, wiatraki, stodoły itp. W danym skupisku znajdowały się zabudowania z jednego regionu i epoki – jadąc zwiedzało się wioski przeniesione na ten skrawek ziemi z odległych czasów. Niektóre nawet tętniły życiem w rytmie sprzed stuleci! Można oglądnąć również litewską współczesną wieś i poznać warunki w jakich żyli zesłani na Sybir. Zwiedzanie skończyliśmy dość późno, więc przy okazji zakupu wody na stacji paliw zacząłem szukać na mapie miejsca nadającego się na nocleg. Najbliższa okolica nie oferowała niczego sensownego więc ruszyliśmy w drogę. Po drodze - z daleka - widzieliśmy ogromną zaporę na Niemnie. Parę kilometrów dalej, za miejscowością Dovainonys rozbiliśmy się w przydrożnym lesie – dość podmokłym jak się okazało ale przez to mało uczęszczanym.

  • DZIEŃ 6

TRASA: Dovainonys – Migonys – Beiźionys – Semeliśkes – Trakai

Dziś – bogatsi o wczorajsze doświadczenie – postanowiliśmy jechać drogami mało uczęszczanymi. Pierwszy raz z asfaltem rozstaliśmy się w okolicy Kalviai – wjechaliśmy na pagórkowatą szutrówkę, której szczyty i dna wzniesień tworzyły sinusoidę, nieskończony prawie łańcuch zjazdów i podjazdów tej samej długości i nastromienia. Pedałowaliśmy wśród łąk, stawów i lasów z rzadka mijając ludzkie osiedla. Na mapie zaznaczona była jedna droga, więc nasze zdziwienie było spore gdy dojechaliśmy do krzyżówki. Chcąc upewnić się czy gdzieś nie zabłądziliśmy zacząłem studiować mapę. Kątem oka zobaczyłem jakiś ruch. Bezwiednie uniosłem głowę i zobaczyłem wstających z przydrożnej ławki i kierujących się w naszą stronę dwóch rosłych, podpitych mężczyzn. Jeden w ręku trzymał butelkę wina a drugi... siekierę. Nie bardzo wiedziałem co zrobić – dla nich wyglądaliśmy dziwnie i nie wiedziałem jak na to zareagują, poczułem tylko, że Kasia schowała się za mną... Panowie podeszli chwiejąc się na nogach i coś zagadnęli. Po polsku, grzecznie wytłumaczyłem, że nie rozumiem. Wtedy z ust jednego z nich rozległ się głośny okrzyk radości na dźwięk polskiej mowy. Przedstawił się, podał rękę, wypytał skąd, dokąd jedziemy a dowiedziawszy się o naszej rozterce związanej z kierunkiem wytłumaczył drogę na najbliższe 20 km. Może to szczęśliwy traf, że drwal nie był agresywny a może – w co wierzę – ludzie żyją tam innym rytmem, kierują się innymi - czystymi zasadami. My oceniliśmy tych ludzi na podstawie ich powierzchowności – niesłusznie! W Beizionys na chwilę łapiemy asfalt. Mijamy zrujnowane budynki przemysłowe i opustoszałe domy mieszkalne – bardzo przygnębiający widok. Na szczęście centrum wsi nie sprawia takiego wrażenia a przy głównym skrzyżowaniu jest nawet czynna biblioteka! W ogóle w większych wioskach i małych miasteczkach widzieliśmy wiele bibliotek – praktycznie wszędzie. Tylko pozazdrościć gdyż u nas przydałoby się ich więcej. Wjeżdżając do Semeliśkes uwagę naszą zwrócił kościół stojący na wzgórzu. Górował nad całą okolicą. Jak mięliśmy okazję się przekonać stojąca w centrum miasteczka świątynia lata świetności miała już dawno za sobą, podobnie jak szkoła mieszcząca się naprzeciwko. W sklepie kupiliśmy wspomnianą wcześniej krajankę, która ze względu na swój smak towarzyszyła nam do końca wyjazdu. Do Troków zostało nam już tylko 20 km więc bez pośpiechu ruszyliśmy w drogę. Pagórkowaty teren i asfalt dawały możliwość znacznego rozpędzenia ciężkiego roweru. Na jednym z szybszych zjazdów zauważyłem, że tylna opona u Kasi ma dziwne boczne bicie. Zwolniliśmy nieco, zredukowaliśmy obciążenie na koło i ciśnienie w dętce. Szczęśliwie dojechaliśmy do Troków. Celowo nie jechaliśmy pod zamek, gdyż mieliśmy w planie dokładne jego zwiedzanie pojutrze. Na tutejszym kempingu (jednym z czterech lub pięciu jakie znalazłem na mapie Litwy –są tylko rozmieszczone przy pakach narodowych, gdzie nie wolno rozbijać się „na dziko”) zameldowaliśmy się na dwie noce. Wynajęliśmy domek, żeby bez obaw o rzeczy móc pojechać nazajutrz na lekko do Wilna. Za ten komfort zapłaciliśmy dokładnie tyle co za hotel w Kownie... Cóż w końcu zbliżyliśmy się na odległość 25 km do stolicy...

  • DZIEŃ 7

TRASA: Trakai – Kriotiśkes – Lentvaris – Vilnus – Trakai

Na dziś zaplanowaliśmy wycieczkę do Wilna oddalonego o 25 km. Większość rzeczy zostawiliśmy na kempingu fundując sobie dzień odpoczynku. Żeby nie jechać w obie strony tą samą trasą dojazd do Wilna urozmaiciliśmy sobie przejazdem drogą szutrową do Kriotiśkes a stamtąd asfaltem do Lentvaris. Podczas tego przejazdu Litwa zmieniła swe oblicze w oka mgnieniu – najpierw biedna wioska w której nie ma asfaltu, gospodarstwa są w fatalnym stanie, budynki w ruinie, parę kilometrów dalej położone nad ładnym jeziorem ale zaniedbane, szare miasteczko – blokowisko o którego rozwoju przemysłowym świadczą jedynie ruiny jakiegoś zakładu. Wszystko to kilka kilometrów od tętniącej życiem, europejskiej w pełnym tego słowa znaczeniu stolicy. Odnieśliśmy wrażenie jakby odnowione i pięknie utrzymane było tylko to, co pokazuje się turystom ... W Wilnie zakupiliśmy oponę do roweru Kasi i wymieniliśmy ją jedząc lody na środku placu przy Katedrze. O samym Wilnie – poza tym, że jest przepiękne i warte odwiedzenia - rozpisywać się nie będę . Jest na ten temat mnóstwo świetnych opracowań. Jako ciekawostkę zaznaczę tylko, że prawie w każdym ze zwiedzanych kościołów trafialiśmy na ślub, a jedna z młodych par zrobiła sobie nawet zdjęcie z naszymi rowerami. Ze względu na zapadającą szarówkę do Troków wróciliśmy główną szosą. Był to jedyny chyba dzień spędzony na Litwie w krótkim rękawku i nie licząc przelotnego 5 minutowego deszczu jedyny chyba bez opadów.

  • DZIEŃ 8

TRASA: Trakai – Rudiśkes – Onuśkis – Pamuseliai

Z samego rana pojechaliśmy zwiedzić zamek. Położony na wyspie otoczony czterema jeziorami już z zewnątrz robił niesamowite wrażenie. Na biletach wstępu znajdował się plan zwiedzania z krótkim opisem poszczególnych pomieszczeń. Ciekawostką jest, że ekspozycja pokazuje dzieje zamku na tle historii Litwy od czasów współczesnych budowli po teraźniejsze z odzyskaniem niepodległości włącznie. Przy zamku znajduje się centrum rekreacyjne – można wypożyczyć łódki, żaglówki, kajaki lub wybrać się w rejs statkiem. Ponadto można kupić wyroby rzemiosła ludowego na kiermaszu. Wspominam o tym dlatego, że takiej oferty dla turystów do tej pory na Litwie nie widzieliśmy. Ruszamy w dalszą podróż. Z mapy wynika, że czekają nas głównie asfalty. Mamy nadzieję że ruch samochodowy będzie mały, gdyż staramy się omijać główne szosy. Już po kilku kilometrach cichnie warkot motorów, nie słabnie za to szum wiatru. Niestety wieje nam prosto w twarz i utrudnia jazdę. Przemierzamy ładne okolice, gdzie przeważają lasy i łąki z rzadka przeplecione wioskami. Po drodze spotykamy (choć to określenie na wyrost gdyż nie udało się nawiązać kontaktu) jedynych rowerowych turystów, jakich widzieliśmy w tym kraju. Swoim wyposażeniem odbiegali od naszego, za to zapału i wytrwałości w dążeniu do celu odmówić im nie mogliśmy. Przez ponad pół godziny jechali za nami naszym tempem w odległości 200m, by w końcu nas wyprzedzić. Co prawda widzieliśmy ich chwilę później siedzących i odpoczywających na przydrożnej ławce, ale biorąc pod uwagę wiatr, to na czym jechali i jak mieli spakowany bagaż należą im się duże słowa uznania. Celem ich podróży był chyba park krajobrazowy przypominający nasze Pojezierze Suwalskie ciągnący się po prawej stronie drogi. Dojeżdżaliśmy do końca asfaltu. Zaraz za wsią według aktualnej bądź co bądź mapy miał zacząć się odcinek szutrowy. Ku naszemu zaskoczeniu zaczynał się tam gładki, nowy asfalt - położony przez środek lasu by połączyć ze sobą dwie odległe od siebie o 10 km miejscowości – sfinansowany jak obwieszczała tablica ze środków Unii Europejskiej. Cóż widać tam wiedzą jak wykorzystywać dotacje.... Odbijamy z tego asfaltu już bez niespodzianki na drogę szutrową mającą doprowadzić nas do Pamuseliai. Postanawiamy zatrzymać się na posiłek. Ledwie rozpakowaliśmy sakwę z prowiantem obsiadło nas całe stado wygłodniałych komarów. Żadna ze znanych nam metod nie poskutkowała więc czym prędzej oddaliliśmy się z tego miejsca – komary wygrały! W Pamuseliai mamy za sobą 15 km twardej dość gładkiej szutrówki biegnącej w większości przez las mijającej w sumie cztery domostwa - chcielibyśmy żeby cała nasza podróż tak wyglądała, ale właśnie zaczął się asfalt, którym jedziemy jeszcze ok. 5 km. Zbaczamy w leśną wąską drogę, i w oddali od osad ludzkich rozbijamy obóz.

  • DZIEŃ 9

TRASA: Pamuseliai – Varena – Marcinkonys – Druskininkai

Z mapy wynikało że czeka nas cały dzień jazdy w lesie. Przyjemny, lekko pagórkowaty asfalt doprowadził nas do Vareny gdzie zaopatrzyliśmy się w wodę na dalszą drogę. Zaraz za miasteczkiem niebo zaczęło ciemnieć a chwilę później zaczęło padać. Na szczęście schronienia udzieliły nam rozłożyste drzewa a deszcz nie trwał długo. Najbliższa miejscowość na naszej trasie była oddalona o 25 km i leżała w samym środku parku narodowego Dzukijos. Dojazd do niej dłużył nam się niemiłosiernie. Od momentu wjazdu na teren parku szosa poprowadzona była długimi prostymi odcinkami. Wyjeżdżaliśmy zza łuku drogi i naszym oczom ukazywał się wycięty w środku lasu, niekończący się tunel. Nawet nie widzieliśmy następnego zakrętu, jedyne co czasem urozmaicało ten krajobraz to szczyty następujących po sobie asfaltowych garbów. Na szczęście fascynująca, dzika roślinność przykuwała uwagę i pozwalała zapomnieć o wolno uciekających kilometrach. Z rzadka po lewej lub prawej stronie stała samotnie drewniana wiata – zadaszenie leśnego parkingu. Po zdobyciu któregoś z kolei szczytu zobaczyliśmy leżący w poprzek dość głęboki wąwóz. Szosa schodziła mniej więcej do połowy jego wysokości szybkim zjazdem by przez betonowy most przedostać się na drugą stronę. W dole wijąc się leniwie płynęła niewielka rzeka. Dojechaliśmy do Marcinkonys i od razu uzupełniliśmy nadszarpnięte zapasy wody. Przed nami rozpościerała się bowiem druga część parku. Niestety byliśmy skazani na najpopularniejszą wodę mineralną na Litwie... Dalsza droga za sprawą rozrzuconych wzdłuż niej wiosek minęła szybko i przyjemnie. Ostatni etap dzisiejszego dnia miał prowadzić nawierzchnią szutrową. Okazało się jednak – znów za sprawą unijnych dotacji – że jedynie 5 z 17 km przyszło nam pokonać bez asfaltu. Biorąc pod uwagę fakt zwózki drewna z lasu tym właśnie traktem należy tylko się cieszyć – tumany kurzu wznoszone przez pędzące ciężarówki wcale nie opadały wraz z ich oddalaniem się. Druskienniki zwiedzaliśmy późnym popołudniem. Typowa miejscowość uzdrowiskowa – deptak, pijalnia wód, brak przemysłu. Po charakterze miejsc noclegowych i stojących na parkingach autach odnieśliśmy wrażenie, że raczej ubodzy tu nie przyjeżdżają. Nocowaliśmy niedaleko miasta w lesie na dziko – choć na mapie zaznaczony był kemping w pobliżu woleliśmy nie sprawdzać ile kosztuje.

  • DZIEŃ 10

TRASA: Druskininkai – Grutas – Veisiejai – Kućiunai – Ogrodniki

Dzień zaczęliśmy od zwiedzenia muzeum Gruto Parkas w którym zebrane są pomniki, tablice, postumenty i inne pamiątki minionej epoki. Można też zwiedzić zainscenizowane biblioteki, gabinety wodzów narodu a wszystko przy epokowej nastrojowej muzyce płynącej z głośników rozmieszczonych na wieżach wartowniczych. Do granicy zostało nam około 60 km więc byliśmy przekonani, że dzisiejszą noc spędzimy w Polsce. Chcąc wydać ostatnie lity zatrzymaliśmy się przy sklepie spożywczym. Zaczynaliśmy powoli odczuwać zmęczenie i niedobory sił więc zamiast chleba kupiliśmy banany. Kiedy okazało się, że nie bardzo pomogły zacząłem namawiać Kasię na skrót szutrówką. Nie mieliśmy prawie nic na kolację, pieniędzy litewskich też nie (tylko złotówki) a po drodze nie było żadnej miejscowości w której można było spodziewać się bankomatu. Dotarcie do granicy stało się priorytetem! Początkowo nawierzchnia była twarda, ubita i jechało się bardzo dobrze. Okazało się że tak wyglądał trzykilometrowy dojazd do leśniczówki, później na drodze pojawiła się tzw tarka a nawierzchnia przestała być utwardzona. Miejscami zalegający piach czy pył przesypywał się przez obręcze. O podjazdach należało zapomnieć ( a praktycznie cały czas było albo pod górę albo na dół), czasem pchać musieliśmy także po płaskim. I tak przez prawie 10 km! Skrót ten wyszedł nam bokiem do tego stopnia, że Kasia zaproponowała nawet w pewnej chwili by zabiwakować. Kiedy dotarliśmy do asfaltu tempo wzrosło ale siły były na poziomie zerowym. Do granicy było tylko 4 km.... Zaraz po jej przekroczeniu wynajęliśmy pokój w pierwszym zajeździe jaki napotkaliśmy. Po chwili odpoczynku zeszliśmy do baru coś zjeść. Snu w nocy nie byli w stanie zakłócić nawet głośno zachowujący się inni goście zajazdu.

  • DZIEŃ 11

TRASA: Ogrodniki – Sejny – Suwałki

Dojazd do Sejn był bardzo szybki. Od razu jednak nasunęła się refleksja odnośnie zachowania kierowców na Litwie i w Polsce. U naszych sąsiadów kierowcy szanują rowerzystów. Choćby na podwójnej ciągłej, pod górę i na zakręcie zawsze w stosunku do nas zachowany był odstęp 1,5m. W Polsce od razu musieliśmy uciekać na pobocze. Sejny były ostatnią miejscowość którą mieliśmy zamiar zwiedzić. Bardzo ładne miasteczko w którym zobaczyliśmy synagogę, kościół i zabytkowe kamienice. Teraz czekała nas już tylko atrakcyjna widokowo droga do Suwałk. Opuszczając Sejny zdaliśmy sobie sprawę, że nasz urlop właśnie dobiega końca – pozostał już tylko dojazd do domu. Pogoda zdała się przejrzeć nasze myśli i żeby za bardzo nie było nam żal wyjeżdżać zafundowała nam intensywny prysznic. Padało aż do Suwałk, jedynie przez moment pogoda dała nam odetchnąć gdy pakowaliśmy się do samochodu.