Copyright Marcin Ch. © 2006 Design by JAsko zalecana rozdzielczość: 1024 x 768

 

 

 

 

DZIEŃ 1:

 

TRASA: Brasov – Bran – Rucar - Dragoslavele

 

Zmęczeni całonocną podróżą, zostawiliśmy auto na strzeżonym, hotelowym parkingu, wsiedliśmy na rowery i wyruszyliśmy w drogę. Pierwszym celem było zlokalizowanie czynnego kantoru (niedziela). Znaleźliśmy taki blisko centrum. Podczas, gdy Darek wymieniał pieniądze, ja zmagałem się z pierwszą usterką – poluzowaną śrubą mocującą lewą korbę w moim rowerze. Po zwiedzeniu rynku udaliśmy się, prowadzeni drogowskazami, w kierunku miasta Pitesti. Główna, nieprzyjemna droga wylotowa z Brasova, otoczona po obu stronach magazynami, targowiskami i innymi szaro-burymi budynkami zdawała się nie mieć końca. Do tego wiatr uporczywie wiał nam w twarz. Dopiero gdy na liczniku leniwie przewinął się piętnasty kilometr, krajobraz zaczął się zmieniać na lepsze. Po naszej lewej stronie rozciągało się pasmo zalesionych wzgórz, po prawej spora równina. Jadąc przez miejscowość Rasnov zobaczyliśmy na szczycie wzgórza ruiny zamku. Bez wahania skręciliśmy w boczną uliczkę, która doprowadziła nas do uroczego skwerku. Zajęliśmy jedną z ławek i korzystając z cienia oraz ładnej scenerii z widokiem na zamek rozpakowaliśmy sakwy i przygotowaliśmy obiad. Dalsza droga doprowadziła nas do zamku Bran, którego ze względu na opinię komercyjnego, nie zwiedzaliśmy. Dalej droga zaczęła się łagodnie, acz konsekwentnie piąć w górę, by po kilku kilometrach serpentynami trawersować zbocze. Wraz z nabieraniem wysokości naszym oczom ukazywały się widoki na coraz dalsze szczyty. Uroki krajobrazu tak nas zaabsorbowały, że droga na przełęcz minęła niepostrzeżenie. Krótki zjazd dał chwilę wytchnienia przed następnym podjazdem. Kolejny zjazd, doprowadzający do miejscowości Dambovitei był o wiele dłuższy, wymagał jednak ogromnej koncentracji ze względu na stan nawierzchni. Pokonując kolejny garb terenu dotarliśmy do doliny rzeki w miejscowości Rucar. Nad wodą mieliśmy nadzieję znaleźć dogodne miejsce na biwak. Ku naszemu niemiłemu zaskoczeniu, poza granicami mijanych wiosek zabudowania ciągnęły się dalej, aż do następnej miejscowości. W szarówce pokonywaliśmy kolejne kilometry lustrując strome, zalesione zbocza. Kiedy droga zaczęła się znowu wznosić opuszczając dolinę, dostrzegliśmy płaski fragment położony powyżej szosy. Po upewnieniu się, że nie będziemy widoczni w reflektorach przejeżdżających aut rozstawiliśmy namiot i po gorącym posiłku, pełni obaw ułożyliśmy się do snu.

 

DZIEŃ 2:

 

TRASA: Dragoslavele – Campulung – Domnesti – Curtea de Arges – jez. Vidraru

 

Noc minęła spokojnie. Nad ranem obudziły nas odgłosy pasącego się bydła. Po wyjściu z namiotu zobaczyliśmy siedzących nieopodal pasterzy. Z powodu bariery językowej próba rozmowy spełzła na niczym, pasterze wraz z bydłem oddalili się, dając nam możliwość spokojnego zjedzenia śniadania i złożenia namiotu. Pierwsze kilometry uciekały spod kół mozolnie. Droga pięła się pod górę, wody mieliśmy mało a mięśnie nie miały się gdzie rozgrzać. Morale znacznie wzrosło po napełnieniu bidonów wodą ze źródełka. Dalsza wspinaczka doprowadziła nas na przełęcz, na której zobaczyliśmy budowlę przypominającą obronny kościół. Po wejściu do środka okazało się że zamiast ołtarza jest płaskorzeźba z wizerunkami żołnierzy, w innych pomieszczeniach zainscenizowana kwatera łączności i wszędzie napisy, z których zrozumieliśmy jedynie daty (1916-1918). Snując domysły oddaliśmy się zjazdowi do miejscowości Valea Mare, w której uzupełniliśmy zapasy. Kolejne miasto – Cimpulung – minęliśmy wolnym tempem ze względu na ładne zabudowania. Kilka kilometrów dalej skręciliśmy na lokalną drogę w kierunku Curtea de Arges. Droga ta okazała się przecinać kolejno pięć garbów, po każdym opadając do doliny rzeki. Mozolnie zdobywaną wysokość na serpentynach o nachyleniu 8% traciliśmy podczas chwili szybkiego zjazdu. Kiedy mijaliśmy miejscowość Domnesti nasze żołądki zaczęły dopominać się pokarmu. Szukając dogodnego miejsca na rozłożenie kuchni trafiliśmy na opuszczony, lekko zdziczały sad. Bez namysłu zdecydowaliśmy się na konsumpcję jabłek i śliwek. Najedzeni zbliżaliśmy się do Curtea de Arges, mijając przy drodze prawdziwy cygański tabor. Niestety nie udało nam się go sfotografować… Tuż przed miastem skręciliśmy na północ w kierunku Gór Fogarskich. Wiatr znowu zaczął dawać się we znaki, w dodatku asfalt był tak chropowaty, że czasem łatwiej było jechać poboczem. W miarę zwężania się doliny, którą prowadziła droga, ilość wiosek malała. Miejsce, w którym wysoko na wzgórzu zobaczyliśmy ruiny zamku uznaliśmy za początek Drogi Transfogarskiej. Od tej chwili jechaliśmy pnącą się do góry, wąską drogą przyklejoną do stromego zbocza głębokiej górskiej doliny. Pokonując kolejne mosty zawieszone nad urwiskami, tunele wyryte w skale, z których sklepień kapała woda mimo pięknej pogody, zbliżaliśmy się do ogromnej zapory. Po jednej jej stronie widzieliśmy daleko w dole cienką smużkę rzeki, po drugiej ogromne, sztuczne jezioro (droga prowadząca wzdłuż brzegu na drugi jego koniec liczy 45km). Od tamy odjechaliśmy ok. 10 km, by na przydrożnym parkingu rozbić biwak. Wybraliśmy miejsce oferujące nam wodę ze źródełka (strome brzegi jeziora nie dawały możliwości zejścia nad taflę wody i umycia się) oraz betonowy stolik. Jak się okazało przy kolacji, na tym terenie „gospodarował” również lis próbujący wykraść jedzenie.

 

DZIEŃ 3:

 

TRASA: Jez. Vidraru – droga Transfogaraska – Cartisoara - Carta

 

Dzisiejszy dzień zapowiadał się od samego początku komfortowo, przynajmniej pod jednym względem. Wjechaliśmy w góry i na dobrą sprawę mapę mogliśmy zakopać głęboko w sakwie, ponieważ o pomyleniu drogi nie było mowy. Początkowo trasa przebiegała wzdłuż linii brzegowej jeziora. Mimo tego z każdym metrem nabieraliśmy wysokości. Po okrążeniu wszystkich uroczych zatoczek wjechaliśmy w dość wąską dolinę rzeki zasilającej jezioro. Tutaj asfalt wyraźnie piął się ku górze, jednak nie były to jeszcze te deniwelacje, których z niecierpliwością wyczekiwaliśmy. Co jakiś czas widywaliśmy obozowiska podobne do naszego – namioty rozłożone zaraz przy drodze na niewielkich skrawkach płaskiego gruntu . Krzątający się przy nich ludzie serdecznie nas pozdrawiali i gorąco dopingowali do dalszej jazdy - wiedzieli co nas czeka. Tuż przed końcem doliny, po lewej stronie drogi zobaczyliśmy monastyr – śnieżnobiały budynek kontrastował z zielenią okalających go traw i drzew. Niedaleko za monastyrem zaczynały się serpentyny. To co zobaczyłem z dołu dojeżdżając do pierwszego zakrętu przerosło moje najśmielsze oczekiwania: agresywnie wspinająca się szosa z ciasnymi nawrotami, na długości kilkunastu kilometrów pokonywała różnicę wzniesień ponad 800m. Pierwsze wiraże pokonałem w szybkim tempie, chcąc zrobić zdjęcie Darkowi jadącemu na jednej z prostych. Miłym zaskoczeniem był fakt, że stromizna nie była tak duża, na jaką wyglądała. Przeliczając w pamięci stosunek długości podjazdu do różnicy poziomów obliczyłem, że średnie nachylenie naszej dzisiejszej wspinaczki nie przekroczy 8%. Dodało mi to otuchy i prędko podzieliłem się tą wiadomością z Darkiem. Widoki zapierały dech w piersiach, aparaty były trzymane w pogotowiu cały czas. Pnąc się w górę dojechaliśmy do ogromnego wodospadu i sąsiadującego z nim budynku stacji ratownictwa górskiego. Przydrożne tablice informowały, że pokonaliśmy już około 300m różnicy poziomów. Chłód utwierdzał nas w przekonaniu, że jesteśmy wysoko. Mijaliśmy kolejne zakręty podziwiając piękno otaczających nas gór. Niecodziennym dla nas widokiem były pasące się na bardzo stromych zboczach owce, pilnowane przez psy. Swoistego uroku naszym zmaganiom dodała scenka, w której zdesperowany kierowca przegrzanej Dacii wyciągnął z bagażnika wiadro, podszedł do wodospadu, nabrał wody i tą uzupełnił braki w chłodnicy. Kilka kilometrów dalej drogę zagrodziły nam i innym jadącym osiołki. Na nic zdały się wysiłki kierowców, trąbienie, podjeżdżanie pod same kopyta zwierząt – dopiero po upływie 10 minut odeszły leniwie. W tym czasie dogonił i wyprzedził nas jadący z małym plecaczkiem rowerzysta. Jako, że jechał na jedynym dotąd dobrym sprzęcie, jaki widziałem w Rumunii, postanowiłem go dogonić i nawiązać kontakt. Marius okazał się sympatycznym, młodym zapaleńcem, z którym wspólnie pokonaliśmy pozostały odcinek do przełęczy. Zanim osiągnęliśmy cel, okazało się, że Marius, oprócz rękawiczek, zapomniał również oświetlenia, a właśnie wjeżdżaliśmy do 600 metrowego tunelu w kształcie rogala. Sposobem na to było wzięcie go pomiędzy nas – nie widział za wiele przy nikłym świetle mojej lampki, za to był bezpieczny. Druga strona gór przywitała nas przenikliwym zimnem i niskimi chmurami. Zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć nad jeziorkiem Balea Lac, odbyliśmy krótką pogawędkę z sakwiarzami z Niemiec i ubrani w ciepłe rzeczy ruszyliśmy w dół. To co tak mozolnie zdobywaliśmy przez pierwsze pół dnia, umykało teraz w szalonym tempie. Zjazd zajął nam niecałą godzinę i co bardzo nas cieszyło, z każdym jego metrem pogoda poprawiała się. W miejscowości Cartisoara znajdującej się u podnóża gór rozebraliśmy się do krótkich rękawów i nogawek i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wioski które mijaliśmy sprawiały inne wrażenie, niż te widywane dotychczas. Kolorowe fasady domów, klomby kwiatów przed nimi, panujący wszędzie ład i czystość dawały obraz jak z bajki. W wiosce Carta rozstaliśmy się z Mariusem, który stąd pociągiem miał wrócić do domu. Po kolejnych kilku kilometrach pokonanych drogami szutrowymi i gruntowymi znaleźliśmy odludne miejsce na nocleg. Pomimo, iż biwakowaliśmy nad jeziorem, żaden z nas nie zdecydował się na kąpiel ze względu na wątpliwą czystość wody.

 

DZIEŃ 4:

 

TRASA: Carta – Nou Roman – Agnita – Bradeni – Sighisoara - Vanatori

 

Dzisiejszy dzień miał pokazać nam jakim rytmem toczy się życie prawdziwej Rumunii – tej nie opisanej w żadnym przewodniku. Zaraz po śniadaniu skierowaliśmy się kamienistym duktem w kierunku wsi Nou Roman. Znaleźliśmy tam sklep, w którym zrobiliśmy zakupy. Szutrowa droga prowadziła nas na północ, wśród pól i zalesionych wzgórz. Za naszymi plecami, w oddali majaczyły góry Fogarskie. Kolejna wieś zaznaczona jako punkcik na mapie zadziwiła nas swoimi rozmiarami. Zdziwienie było tym większe, że nie prowadziła do niej żadna przyzwoita droga, nie znaleźliśmy również żadnych oznak komunikacji publicznej. Za kolejną wsią zaczynał się asfalt, jego jakość pozostawiała jednak sporo do życzenia. Na poboczach zalegały wraki samochodów (głównie Dacii) stojące jakby zaparkowane od lat. Głównymi pojazdami jakie nas mijały, bądź jakie my mijaliśmy były furmanki. Sytuacja zmieniła się gdy dojechaliśmy do Agnity – samochody, autobusy, sklepy spotykaliśmy na każdym kroku. Po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy w dalszą drogę. W trakcie jazdy jedną z długich prostych, z roweru Darka zaczęło dobiegać rytmiczne „cykanie”. Odczytaliśmy to jako sygnał do dłuższego postoju i zgłębienia podstaw mechaniki. Jak się później okazało był to najwłaściwszy moment na naprawę, gdyż za zakrętem rozpoczynały się serpentyny. Podjazd wydał nam się banalny i śmiesznie krótki. Pomyślałem, że gdybyśmy nie naprawili łańcucha wcześniej, być może musielibyśmy rozłożyć warsztat na środku drogi, nie posiadającej pobocza. Mijając kolejne wioski bezbłędnie rozróżnialiśmy czy są zamieszkane głównie przez Rumunów czy przez Romów. Pomimo wspólnej narodowości sposób życia i prowadzenia gospodarstw w obu przypadkach był diametralnie różny. W miejscowości Apold oglądnęliśmy dobrze zachowany (co w przypadku zabytków rumuńskich nie jest regułą) gród kościelny. Po kolejnych 16km dotarliśmy do Sighisoary – miasta w całości wpisanego na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Po obejrzeniu spektaklu, jaki o każdej pełnej godzinie prezentują figurki napędzane mechanizmem znajdującym się w Wieży Zegarowej udaliśmy się do Rynku. Wąskie brukowane uliczki i bajecznie kolorowe kamienice przywołały w mojej pamięci obraz Pragi. Po zwiedzeniu starówki postanowiliśmy zakosztować regionalnych specjałów w jednej z tamtejszych restauracji. Z sielankowego nastroju wyrwał nas zegar wybijający godzinę 19. Wsiedliśmy na rowery i co sił w nogach pognaliśmy w stronę rogatek miasta; udało nam się je zlokalizować bez kłopotu i błądzenia. Chcąc znaleźć spokojne miejsce na nocleg musieliśmy oddalić się od siedzib ludzkich. Po kilkunastu kilometrach, z braku wyboru zaczęliśmy wspinać się na przydrożny pagórek. Nocowaliśmy w odległości 50m od głównej drogi i linii kolejowej łączących Sighisoarę z Brasovem. Ze względu na wysokość, na jakiej biwakowaliśmy, dla podróżujących byliśmy niewidoczni.

 

DZIEŃ 5:

 

TRASA: Vanatori – Saschiz – Bunesti – Viscri – Dacia – Rupea – Arini – Bod – Brasov

 

Pierwsze kilometry tego dnia pokonaliśmy główną drogą, przy której nocowaliśmy. W miejscowości Saschiz, zamieszkałej niegdyś przez Niemców, zobaczyliśmy remontowany kościół wpisany na listę UNESCO. Sfotografowaliśmy również ruiny zamku chłopskiego –unikalnej na skalę europejską budowli obronnej wznoszonej przez lud - znajdujące się na wzgórzu nieopodal. Dalej szosą jechaliśmy aż do miejscowości Bunesti, w której odbiliśmy na lokalny szutrowy trakt. Około 10 minut drogi od centrum Bunesti przejeżdżaliśmy przez cygańskie osiedle. Tam najdobitniej ukazała się nam bieda panująca na rumuńskiej wsi i desperacja do której prowadzi. Kilkuletni chłopiec biegł uczepiony sakwy Darka przez pół kilometra prosząc o coś do jedzenia. Trakt doprowadził nas do Viscri –wsi zamieszkiwanej niegdyś przez Sasów a obecnie przez Romów. Zwiedziliśmy tam przepiękny warowny kościół wpisany na listę UNESCO. Dalej droga prowadziła nas przez miejscowość Dacia do Rupei, nad którą górują ruiny kolejnego zamku chłopskiego. Powróciliśmy na główną szosę i nią jechaliśmy aż do wioski Maierus, po drodze pokonując podjazd i zjazd serpentynami. Jak później stwierdziliśmy, podczas każdego dnia naszej wyprawy po Transylwanii pokonywaliśmy choć jeden podjazd serpentynami – wszak dzień bez nich to dzień stracony! Jadąc równolegle do głównej drogi mijaliśmy wsie Arini, Haghig, Araci i Bod. Konsekwentnie zbliżaliśmy się do końca naszej podróży, więc ostatnie jej chwile woleliśmy spędzić czując zapach prawdziwej Rumunii. Niespodziewanym zrządzeniem losu zobaczyliśmy jak w Sanpetru oddalonym od Brasova o 8km, pasterz przepędzał krowy całą szerokością drogi. Na nic zdawały się przekleństwa i klakson zdenerwowanych kierowców. Około godziny 19 dojechaliśmy do Brasova, przebraliśmy w cywilne ubrania i samochodem ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski.